Blog dla chcących więcej oraz gabinet pomocy psychologicznej online

Przemyślenia

Czy emigracja boli?

02/06/2018

Czy emigracja boli?

2 czerwca 2018 mija rok od kiedy postawiłam swoją stopę na australijskiej ziemi. Z Australią miałyśmy już kilka poprzednich doświadczeń. Głównie nieudanych, ale podobno „do trzech razy sztuka”. I wiem doskonale, że moje doświadczenia nie mogą się równać z kimś, kto za granicą spędził 3, 5 czy 10 i więcej lat. Nie mam zamiaru się porównywać. Ale czasem i mnie samą coś doświadcza mniej lub bardziej boleśnie. I głównie tym chciałabym się z Wami dzisiaj podzielić.

Czy emigracja boli? Tak. I to bez względu na to, czy wyjechałeś z konieczności czy z chęci przeżycia przygody i spróbowania życia gdzieś indziej. Dlaczego? Bo bez względu na to z kim wyjeżdżasz (sam, z mężem, całą rodziną), to tak naprawdę z wieloma rzeczami zostajesz sam.

Bariera językowa (a Ty musisz szybko załatwić mieszkanie, podłączenie prądu, internet, ubezpieczenie i mnóstwo innych rzeczy, które w Polsce były oczywiste). Nie do końca wiesz, co spakować, bo masz tylko 23 kilogramy bagażu do wzięcia i (wierzcie), to naprawdę niewiele, gdy trzeba w nie spakować całe swoje życie. I nagle się okazuje, że nie zmieściła się ulubiona poduszka, dzięki której lepiej przesypiasz noce, kapcie za dużo ważą, zielone trampki to już totalna przesada, a książki… cóż.

I niby wszyscy mogą Ci wykrzyczeć, że poduszkę kupisz nową, kapcie tym bardziej, zielone trampki i tak do niczego Ci nie pasowały, a książki zamienisz na ebooki. Jasne. Trudno się nie zgodzić, ale to właśnie te takie małe rzeczy tworzyły moje ŻYCIE. To z nich się ono składało. Takie je sobie układałam i tak mi odpowiadało. I teraz postanowiłam to zostawić i zacząć od nowa.

Tak, rzuciłam wszystko i wyjechałam w Bieszczady. Tylko, że moje Bieszczady okazały się być w Sydney. Te Bieszczady, gdzie Polska to jakaś zimowa kraina w Europie, gdzie Twoje doświadczenie zawodowe jest niewiele warte i wielu rzeczy musisz nauczyć się na nowo. To te Bieszczady, które od Warszawy dzieli ponad 15 tysięcy kilometrów i jest 8 (a latem 10) godzin różnicy czasu. Gdzie, gdy wszyscy Twoi przyjaciele i rodzina śpią, Ty zostajesz sam ze swoimi demonami.

I oczywiście, że tworzysz nowe znajomości, zawierasz przyjaźnie, znajdujesz ulubione sklepy, parki, plaże. Ale nie czujesz się „u siebie”. I wiesz, że co prawda jesteś tu stosunkowo krótko, ale gdzieś z tyłu głowy dobija się myśl „czy kiedykolwiek będę tu u siebie”?

Ale emigracja, to nie tylko to co złe i smutne. To doskonały sposób, by nauczyć się języka. Bo MUSISZ. Albo się dogadasz, albo nie będziesz jeść, nie będziesz miał gdzie spać albo w szpitalu nie powiesz co Ci dolega. Nabierasz ogromu pewności siebie. Uczysz się ekspresowo dogadywać z nowymi ludźmi, załatwiać masę spraw i poznajesz nowych ludzi. To często przygoda życia, a w im bardziej egzotycznym miejscu jesteś, tym bardziej zwariowana. Bo czy ktoś powiedział, że życie powinniśmy spędzić w jednym miejscu? To wreszcie nowe spojrzenie na siebie samego i zmiana relacji z rodziną i przyjaciółmi, bo rozmowy na Skypie nie pozwalają Ci się przytulić, ale pozwalają rozmawiać tak, jak jeszcze nigdy z nikim nie rozmawiałeś. Bo pozostaje tylko rozmowa i patrzenie na siebie. Nie ma obecności. Coś za coś.

A jak to jest z tęsknotą za Polską u mnie? Szczerze? (Pomijam 30-godzinną wyczerpującą podróż i tydzień jet laga). Tęsknię za ludźmi. Za spotkaniem z przyjaciółmi. Za Rodziną. Za wytuleniem psa. I, trochę bardziej materialistycznie, za własnym mieszkaniem, które tak pieczołowicie było remontowane i urządzane, by być takie, jakie można sobie wymarzyć. Ale wrócić do życia w Polsce? Myślę, że już po roku byłoby to trudne. Byłoby… jakoś obco, dziwnie. Przecież wszystko przez ten rok żyło, pracowało, zmieniało się, dojrzewało, szło naprzód. Ja oczywiście też, ale tak strasznie daleko. I zdaję sobie sprawę z tego, że z każdym rokiem będzie „gorzej”, ale może właśnie to uczy nas, gdzie jest nasze miejsce na ziemi?

W wielu opisach mojego bloga czy czegoś co robię, wpisuję „poszukiwaczka szczęścia”. I wiele osób pyta mnie, czy w Australii, na emigracji, odnalazłam swoje szczęście. Nie ma tu jednoznacznej odpowiedzi tak czy nie. Ale jednego się nauczyłam. Szczęście, to nie jest jakaś odległa kraina, do której wstępujesz, urządzasz się i zostajesz, a potem w miej umierasz z uśmiechem na twarzy. Szczęście, to te wszystkie drobiazgi, które robimy każdego dnia. Aromatyczna kawa rano, uśmiech ukochanej osoby, dobra książka, słońce za oknem, wspomnienie babcinej ogórkowej i milion innych rzeczy, o które warto dbać codziennie.

Tego nauczyła mnie emigracja. Tego, że boli, ale także tego, że ten ból można przekształcić w coś dobrego i wartościowego. W szczęście.


    Jeśli borykasz się z problemami natury psychicznej, czujesz się wypalony/a, cierpisz na depresję, masz dosyć tkwienia w jednym miejscu albo szukasz porady - dobrze trafiłeś/aś! Odezwij się! Napisz bezpośrednio: psycholog.kotlarek@gmail.com