20 lat przemocy
Autorka chce pozostać anonimowa. Ale bardzo głośno mówi o tym, czego doświadczyła. To ogromna odwaga.
Jak się żyje dorosłej osobie, którą przez 20 lat życia biła matka?
Trudno. Myślę, że dużo trudniej niż przeciętnej osobie. Po ucieczce z domu, okazało się że nie mam nic, a przede wszystkim nie mam siebie. Że mam niewiele umiejętności które pozwalają mi normalnie i zdrowo funkcjonować w społeczeństwie, nie rozumiem swoich emocji, nie zawsze rozumiem emocje innych, czuję wewnętrzną pustkę i rozpacz. To tak jakby obudzić się po kilkunastoletniej śpiączce i próbować wejść w zupełnie nową rzeczywistość.
Gdy uciekłam w wieku 21 lat, kolejne 10 to było pasmo porażek. Mimo, że starałam się jak mogłam nadrobić stracone lata, nadrobić wykształcenie, to średnio radziłam sobie w życiu, w pracy, w ogóle wśród ludzi. Niby miałam wielu znajomych, byłam lubiana, ale nie potrafiłam sobie z tymi ludźmi poukładać relacji. Na wierzchu niby wszystko działało dobrze, ale w środku byłam rozsypana. Miałam ciągłe problemy w pracy wynikające z lęku przed najmniejszą nawet odpowiedzialnością, bałam się podporządkowania, a jednocześnie sama nie potrafiłam podjąć żadnej decyzji. Bałam się każdego kto w jakikolwiek sposób był „nade mną”. Czy to szef, czy to ktoś słownie czy emocjonalnie silniejszy.
Zaraz po ucieczce z domu, miałam manię obserwowania ludzi i tego co robią, jak reagują na najróżniejsze sytuacje życiowe, jak pracują, jak się uczą, jak sobie radzą z różnymi emocjami. Obserwowałam każdego i próbowałam od nich nauczyć się jak sobie radzić w podobnych sytuacjach. Doszło do tego, że zapisywałam ich reakcje na różne sytuacje, bo miałam takie problemy z pamięcią i koncentracją, że zapamiętanie dla mnie czegokolwiek wiązało się z potwornym wysiłkiem. Nie potrafiłam nawiązać zdrowych relacji, często czułam pustkę emocjonalną, nie umiałam określić co czuję. Były momenty że nie czułam nic.
Do dziś nie zawsze potrafię sobie poradzić w trudnych sytuacjach, unikam ich, chowam głowę w piasek, uciekam, bo nie wiem co zrobić. Jedyne co potrafię to uciekać i chować się. Mimo że minęło tyle lat, teraz dopiero zaczynają się pojawiać lęki przed wykonaniem prostych czynności. Obawiam się, że znów dzieje się ze mną coś niedobrego.
Kiedy to się zaczęło? W sensie kiedy zaczęła się przemoc.
Pierwsze akty przemocy matki wobec mnie, które pamiętam, to mniej więcej przełom przedszkola /początek podstawówki, czyli około 7 roku życia. Wtedy gdy zaczynałam mieć coraz silniejsze swoje dziecięce zdanie i dziecięce potrzeby – mniej więcej wtedy nadszedł czas na odebranie mi prawa głosu, wolnej woli, chęci życia, rozwijania siebie i własnego ja. Wczesnych lat dziecięcych nie pamiętam.
Rodzina tzw. patologiczna?
Nie. Żadnego alkoholu, używek. Oboje rodziców, rodzeństwo. Wizyta w Kościele w każdą niedzielę. Tzw. porządna rodzina.
Co pamiętasz z początków?
Wrzask z okna, żebym wracała z podwórka do domu. Ale jak to bywa, czasem dobrej zabawy dziecku nie jest w stanie nic przerwać. Chyba że nagłe pociągnięcie za włosy, kopniak i dosłownie wleczenie po betonie do klatki. Na oczach wielotysięcznego blokowiska, innych dzieci, na oczach dorosłych.
Ale dlaczego w ten sposób?
Żebym nie przynosiła wstydu rodzinie, a przed wszystkim jej (matce). Do dziś nie wiem o co jej chodziło z tym wstydem.
Dlaczego to trwało aż 20 lat?
Nikt mi nie pomógł, nigdy. Spirale przemocy przerwałam sama w momencie gdy udało mi się uciec z domu. To wyglądało tak, że im byłam starsza, tym było coraz gorzej. Krótkotrwałe akty przemocy z dzieciństwa, gdy byłam już w szkole średniej, przerodziły się w wielogodzinne znęcanie się nade mną.
Przypalanie żelazkiem, grożenie śmiercią, wielogodzinne bicie pasem, ręką czy czymkolwiek co było pod ręką stały się moją codziennością. Po pewnym czasie, gdy matka wracała po pracy do domu, już po sposobie trzaśnięcia drzwiami byłam w stanie określić czy dziś będę znów bita, czy ew. będzie mi dany jeden dzień wytchnienia. Najczęściej jednak od razu po powrocie z szatańskim uśmiechem otwierała drzwi do mojego pokoju, pytając „Co dziś kur (…) robiłaś?” i zaczynała bić.
Tak z niczego?
Tak. Nagle. Bez powodu. Tzn. ona zawsze znajdywała pretekst. Robiła także wielogodzinne przesłuchania. To był rytuał, jak na prawdziwym przesłuchaniu. Wchodziła do pokoju, zamykała drzwi, siadała na krześle i kazała mi się przyznawać do rzeczy które nie miały miejsca, np. że byłam na wagarach. Jeśli odpowiadałam że nie byłam, to kopała dlatego że kłamię. Jeśli odpowiadałam, że tak, byłam na wagarach – kopała za to że poszłam na wagary. Najczęściej wtedy też pluła na mnie, szarpała za włosy, uderzała moją głową w ścianę i znów kopała, wrzeszcząc że się mną brzydzi. Tak w zasadzie było każdego dnia. Często też budziła mnie uderzeniem w środku nocy. Potrafiła kopniakiem obudzić z najgłębszego snu i znęcać się do 4, 5 nad ranem.
Jednocześnie nie wolno mi było wychodzić z domu nigdzie poza szkołą. Wszystkie inne wyjścia – były karane, wiadomo jak. Dlatego też nie miałam znajomych, przyjaciół, nie mogłam rozwijać żadnych swoich zainteresowań. Pamiętam że bardzo chciałam być kimś, chciałam grać w koszykówkę bo całkiem dobrze mi to na WF-ie szło. Po powrocie z 1-wszego treningu zostałam tak pobita za karę że wyszłam z domu, ze kilka dni potem nie chodziłam do szkoły. Szybko wybiła mi z głowy treningi, czy próby wyjść ze znajomymi do kina. Tak mniej więcej wyglądała moja codzienność.
Co na to ojciec, rodzeństwo, reszta rodziny?
Ojciec nigdy nie reagował. Nie bił, ale nigdy nie stanął w mojej obronie. Nie robił nic. Ciągle tylko powtarzał „Bądź dobra dla tej matki! Nie denerwuj jej, doceń jak ona się stara”.
Brat w tym czasie chodził do szkoły, imprezował, studiował, bawił się, żył. Wiedziała o wszystkim siostra matki, często była świadkiem znęcania się nade mną. Nigdy nie zareagowała. Jedynie co, to podobnie jak ojciec, ciągle powtarzała „żebym nie denerwowała matki i żebym się zmieniła na lepszą”.
Od reszty rodziny byłam odcięta całkowicie. Oni uwierzyli w wersję matki – że to ja ją biję, że wpadłam w złe towarzystwo, dużo wagaruje, ćpam, a ona nie może sobie ze mną poradzić.
Sąsiedzi?
Wiedzieli wszyscy. Nie da się przecież ukryć wielogodzinnych krzyków i wołania o pomoc. Mało tego, często jeśli udało mi się uciec, biegłam do sąsiadów piętro niżej z błaganiem o pomoc. Jawnie mówiłam o tym co się dzieje, nigdy niczego nie ukrywałam. Nie pomogli mi. Żaden z sąsiadów mi nigdy w najmniejszym stopniu nie pomógł. Nigdy…
Szkoła?
Raz gdy przyszłam bardzo posiniaczona, nieprzytomna od leków przeciwbólowych, zainteresowała się mną pedagog szkolna. Coś tam nieudolnie próbowali pomóc, załatwili jakąś terapię dla mnie u psychologa, dla matki też. Ale to nic nie dało. Ja wtedy miałam 16 lat i byłam zastraszonym, emocjonalnym wrakiem. No i psychoterapeuta wtedy wcale nie rozpoznał moim zdaniem, depresji. Mimo tego że miałam za sobą już pierwszą próbę otrucia się tabletkami, oraz dokładnie zaplanowane kolejne samobójstwo. A może rozpoznał tylko ja tego nie pamiętam, bo i tak nic się w moim życiu wtedy nie zmieniło. Po prostu nagle terapia się urwała i pozostawiono mnie samej sobie.
Opieka społeczna? Policja?
Nie było żadnej opieki społecznej bo byliśmy tzw normalną rodziną. Policja? Byli kilka razy. Wybłagałam u kolegi z bloku, że jak usłyszy awanturę żeby zadzwonił na policję. I zadzwonił. Jednak nic to nie zmieniło. Matka świetnie grała przy nich cudowną mamusię, nic więcej z tych wizyt nie pamiętam. Jedynie to, że mimo wizyt służby mundurowych moja sytuacja się nie zmieniała.
Jak to się skończyło?
Wyszłam z domu mając 100 zł w kieszeni, z niewielkim plecakiem i wsiadłam w pociąg do innego miasta, gdzie miałam znajomych. Ale nie to było najgorsze. Wyszłam z domu z niczym. Nie wiedziałam kim jestem, kim chcę być, nie wiedziałam co czuję, jedyne co miałam do przerażającą pustkę. Wielkie, przeogromne NIC.
Psychoterapia?
Mimo wyprowadzki z domu i upływu lat wciąż leciałam po równi pochyłej. Do psychiatry trafiłam w wieku 35 lat. Nie mogłam dłużej znieść siebie, życia, własnych emocji z którymi nie mogłam się dogadać, bezsennych nocy, lęków, po raz kolejny dobrze zaplanowanego samobójstwa.
Diagnoza mimo wszystko mnie zaskoczyła: depresja ze stanami lękowymi, dodatkowo Zespół Stresu Pourazowego. W bardzo złym stanie trafiłam na psychoterapię. I dopiero tam, po 35 latach życia coś mozolnie zaczęło się zmieniać. Prawie 2 lata terapii dały mi ogromną siłę i przede wszystkim pozwoliły jako tako poukładać sobie emocje, poczuć coś więcej poza pustką. Przez te 2 lata naprawdę bardzo dużo dostałam od terapeuty i co najważniejsze, nauczyłam się te narzędzia wykorzystywać.
Obecnie czuję się dobrze. Nie bardzo dobrze, ale po prostu dobrze. Nadal jest wiele problemów, chociażby skłonność do potężnych spadków nastroju czy to, że pewne elementy stresu pourazowego nadal są ze mną, albo że nadal miewam momenty pustki emocjonalnej, czuję zagubienie w rzeczywistości. Ale na chwilę obecną nie jest to tak silne by nie pozwalało mi żyć. Wręcz potrafię sobie z tym już całkiem dobrze radzić. Czasem myślę o powrocie na terapię, ale za chwile się okazuje, że przecież ona wciąż we mnie żyje i naprawdę świetnie ją nadal pamiętam i dobrze sobie radzę sama. Jest ok.
Chociaż jednocześnie nie umiem się pogodzić z tym, że straciłam 20 lat których w żaden sposób nigdy nie nadrobię. Nie mam i nie będę miała już nigdy tej cząstki siebie. Nigdy nie zdobędę takiego wykształcenia o jakim marzyłam, nie zrealizuję już swoich młodzieńczych planów, nie będę pięknie tańczyć, grać w koszykówkę w drużynie szkolnej, nigdy nie nauczę się tego wszystkiego czego bardzo chciałam się nauczyć. I zawsze zostanie we mnie 20 letnia, ogromna, pusta dziura.