Psycholog podróżuje – Targ Rybny i Sydney 25.11.2014
Targ rybny jaki jest, każdy wie, widział, kupował. I to w zasadzie żadna konkretna atrakcja turystyczna. Jednak, gdy jesteście w kraju, który żywi się głównie rybami i owocami morza, to na Waszej liście zakupów również nie może ich zabraknąć (no chyba, że ktoś bardzo nie lubi). Każdego dnia w Sydney odbywa się taki targ. Ludzie potrafią przyjechać już o 4.00 rano, by wylicytować świeżego tuńczyka lub inne ryby prosto z kutra. Ale to głównie restauratorzy i pasjonaci rybnych przysmaków. Dla „zwykłych śmiertelników” targ jest miejscem, które warto od czasu do czasu odwiedzić, głównie po to, by zjeść coś pysznego i mieć pewność, że jest to świeże (świeża ryba/owoce morza nie śmierdzą rybą; mają zapach wody, oceanu, ale nie „cuchną”).
Zjeść tam można niemal wszystko, co tylko sobie wymyślicie. Od krabów, ryb, krewetek, poprzez homary, po kałamarnice i ostrygi. Wszystko przygotowywane na Waszych oczach lub sprzedawane surowe (albo jeszcze żywe) do zrobienia w domu.
Oczywiście towarzystwa dotrzymywały mewy i ibisy, których co prawda nie można było dokarmiać, ale fantastycznie radziły sobie z wygrzebywaniem resztek ze śmietników.
Poza morskimi stworzeniami, można jeszcze kupić tam wiele różnego rodzaju owoców, warzyw, serów, wina, pieczywa i innych wyrobów, których nie dostaniecie raczej w marketach.
Po wizycie na targu, przyjemny może być spacer po mieście. Sydney, jak zawsze, oczarowuje swoją wielkością i multikulturowością.
Jednym z dziwniejszych uczuć, jakie mi towarzyszyły podczas wyjazdu, to takie… Hmm… Coś dziwnego było w tym, że dookoła choinki i 30 stopni, a ja w szortach i jeszcze mi gorąco ;)
Na przeciwko Sydney Opera House, znajduje się Museum of Contemporary Art. Wystawy zmieniają się co jakiś czas, ale jest jedna stała ekspozycja ze sztuką Aborygenów.
Po wyjściu, kierujemy się do najstarszej części Sydney, czyli The Rocks. To miejsce, do którego przybiły statki z pierwszymi brytyjskimi więźniami. To oni w skałach wykuli pierwsze ulice, przejścia, kanały i zbudowali domy. To tutaj umierali na dżumę, zakładali pierwsze osady i mordowali Aborygenów.
Styrani, zmęczeni jak konie po westernie, bo w nogach mamy już prawie 20 kilometrów, mijamy znów Operę i docieramy do jednej z bogatszych części The Rocks.
W którymś z tych apartamentowców mieszka Russel Crowe (tak słyszałam), ale nie udało mi się go spotkać ;)
świąteczne klimaty w pełnym słońcu :)
To drugi dzień po przylocie. Jet lag nie odpuszcza, ale jest tyle do zwiedzania, że nie ma czasu na sen.