Mam wrażenie, że moje serce dławi się krwią – historie prawdziwe
Witam. Mam na imię Beata, mam 46 lat. Od 2014r. zmagam się z depresją, lękami i zaburzeniami osobowości. Nie opiszę całej mojej historii, bo wyszła by książka.
To będzie tylko fragment z mojego życiorysu. Mój ostatni epizod depresji.
To był 6 marzec 2019r. czyli całkiem niedawno. W tym dniu miałam standardową kontrolę u lekarza psychiatry w poradni. Na dodatek moja Pani dr, która mnie prowadziła, odeszła nagle z poradni i zapisano mnie do nowej, młodej i całkiem mi nie znanej. Wizytę miałam na 17 godz.
Bałam się bo ostatnio nie czułam się dobrze. Brakowało mi siły, nawet najprostsze zajęcia domowe sprawiały mi trudność. Dywan odkurzałam na raty, bo brakowało mi tchu i robiło się słabo. Nie miałam apetytu, często jadłam tylko śniadanie i tylko twarożek z dżemem. Byłam smutna, nie mogłam się śmiać nawet jak obok mnie śmiała się z czegoś moja córka. Jakbym miała blokadę w głowie albo znak „Zakaz śmiania się”. Często wybuchałam płaczem. Czułam lęk, moje serce bez zewnętrznej przyczyny wpadało w arytmię. Mój stan się pogarszał od dnia śmierci mojej mamy czyli 25 listopada 2018r. Ale ukrywałam to przed bliskimi. Bardzo dużo czasu spędzałam w łóżku i do tego znowu się okaleczyłam.
Przed wizytą musiałam ukryć rany na prawym przedramieniu. Zabandażowałam rękę i pojechałam z córką na wizytę. Już w poczekalni czułam objawy lęku. Serce łomotało, bolał brzuch.
Przyszła moja kolej, wolno i niechętnie wchodzę do gabinetu. Pani dr przygląda mi się. Krótkie przedstawienie. I „Dlaczego ma pani ten bandaż”- pada pytanie. „Okaleczyłam się”- odpowiadam. „Proszę zdjąć ten bandaż i pokazać”. I po moim kamuflażu. „To są świeże rany”. No fakt trochę świeże. Dalej padają pytania: „ Czy ma Pani myśli samobójcze?”- Tak. Odpowiadam. „Czy chce sobie Pani odebrać życie?”- Znowu tak. „W jaki sposób?”. I tu przyznaję się do mojego magazynu leków, naszykowanego na czarną godzinę. Lęk narasta. Zaczynam się trząść, najbardziej ręce. Zachowuję się tak, jakbym chciała się schować. Tylko gdzie. Może ucieknę, taka myśl się pojawia, ale przecież nie mam siły aby biec. Pani dr mówi „wysyłam Panią do szpitala i to natychmiast”. Kręcę głową na nie, nie mogę wydusić z siebie głosu. Pani dr wypisuje skierowanie. Na chwilę gdzieś wychodzi z gabinetu, ale zaraz wraca. Po woli godzę się z rzeczywistością. Przypominam sobie o córce. „Czy mogę zadzwonić do córki?”. Dzwonię i mówię, że muszę iść do szpitala. Córka wybucha płaczem a ja czuję się winna. Córka dołącza do mnie. Po jakimś czasie do gabinetu wchodzi duży facet ubrany na czerwono jak ratownik. Jego zadaniem jest bezpieczne odprowadzenie mnie wraz z córką na izbę przyjęć. Mam obstawę, nie ma mowy o ucieczce. Zresztą znam procedury, to moja 8 hospitalizacja.
Na izbie czekam na przyjęcie, bo najpierw pacjenci z karetki. Czuję lęk i taką rezygnację. Znowu szpital. Umysł mi przypomina poprzednie pobyty i oczywiście to co najgorsze mnie spotkało. Zastrzyki pomimo mojego sprzeciwu, przywiązanie do łóżka, inne pacjentki. Ból brzucha się nasila, ręce się trzęsą, sucho w gardle i te moje rany na ręce już nie zakryte. Ale najbardziej to czuję to ogromne poczucie winy z powodu cierpienia mojej córki. Dlaczego ja jej to robię? Przecież ją kocham? Pragnę zniknąć.
Przychodzi moja kolej. Wchodzę. A tam mój nielubiany Pan dr. Oboje się wzajemnie nie lubimy. Ja to się go boję. No większego pecha to nie mogłam mieć. Pan dr czyta skierowanie. Patrzy na mnie i padają słowa „Nie kocha Pani córki, że chce się zabić”. Nic nie odpowiadam, tylko smutno spoglądam na córkę.
Dalej poddaję się procedurze przyjęcia. Wiem doskonale, że nawet jak nie wyrażę zgody na pobyt to i tak zostanę zamknięta w szpitalu wbrew woli a wszystko oprze się jeszcze o sąd. Sporo papierków do wypełniania. Ja tylko podpisuję. Pielęgniarka z izby dzwoni na oddział, gdzie będę przyjęta. Słyszę :”Mamy dla was pacjentkę”, „Spokojna”. Po jakiś 10 min. przychodzi pielęgniarka i zabiera mnie na oddział.
A obiecywałam sobie, że szybciej na cmentarz niż do szpitala. Po co ja się przyznałam do tych leków. Taki dobry plan i dupa.
Na oddziale dalsza procedura przyjęcia. Muszę się rozebrać do majtek. Jestem dokładnie oglądana przez pielęgniarki. Dostaję szpitalną koszulę bo nie mam swojej. Jestem przecież tak jakby z łapanki. I znowu te durne pytania: „Jaki mamy dzisiaj dzień?”, „Czy wie Pani, gdzie się znajduje?”, Czym się Pani okaleczyła?”. Odpowiadam, pomyliłam rok. Niedobrze.
Dostaję łóżko na korytarzu na oddziale obserwacyjnym. Siadam i zaczynam płakać. Czuję taką bezsilność. W nocy nie mogę spać. Dopiero tak około 4 nad ranem zapadam w niespokojny, zmęczeniowy sen. Umysł dostarcza mi koszmarów. O 6 godz. badania. Krew, mocz. Robi mi się trochę słabo. Świerzaki, czyli ja, mają codziennie mierzone ciśnienie krwi. Po pomiarze pielęgniarka mówi „Proszę się położyć do łóżka”. Czuję, że moje serce mi wyskoczy z piersi. Kładę się. Po kilku minutach jest już przy mnie Pani dr Kasia. Tą akurat lubię. Okazało się, że mam 180 puls i to zaniepokoiło pielęgniarkę. Dostałam jakieś tabletki bo powiedziałam, że boję się zastrzyków.
Leżę i patrzę się w zakratowane okno i myślę: „Czy zdążę rozbić szybę, podciąć sobie żyły i umrzeć zanim ktoś zareaguje?”. Dochodzę do wniosku, że nie. Rezygnuję. Na oddziale wszędzie są kamery. Czuję się winna za takie myśli i jeszcze bardziej zdołowana. Pierwsze śniadanie, na sam widok jest mi niedobrze. Ale coś tam zjadam bo pilnują. Po tych lekach czuję się trochę oszołomiona i spokojna. Chce mi się spać.
Po śniadaniu obchód. Siedzę na łóżku i podchodzi do mnie gromada osób w białych fartuchach. 6 lekarzy, 2 praktykantów i jedna Pani psycholog. I pytanie „Jak się Pani czuje?”. Dajcie mi pistolet to się zastrzelę – myślę. Ale nic nie mówię tylko się na nich patrzę. Gadają coś między sobą. Pani dr Kasia będzie moim lekarzem prowadzącym. I to jest dobra wiadomość. „Przyjdę do Pani później to się zbadamy i porozmawiamy”- mówi Pani dr.
Zostaję sama ze sobą. Czuję totalny brak siły. Siedzę na łóżku i nie chce mi się ruszyć nawet palcem u ręki. Czuję, że muszę do łazienki, tylko jak? Łazienka jest tak daleko. Siedzę i myślę jak dostać się do łazienki. Wreszcie wstaję, czuję zawroty głowy i szum. Bardzo wolno idę za potrzebą. Udało się. Nie czuję radości.
Moja Pani dr zabiera mnie do gabinetu na rozmowę. „Co się stało?”, „Dlaczego znowu Pani do nas trafiła?”. Opowiadam: Rok temu porzucił mnie mąż, związał się z inną kobietą. Ale nadal mieszkamy w tym samym domu. Jego domu. Ja na górze, a on na dole. Prawie codziennie się widujemy. W listopadzie umarła moja mama chora na raka szyjki macicy. Byłam świadkiem jej strasznego cierpienia. Nie mogłam jej pomóc. Czuję się winna. Odłożyłam sobie dużo leków w razie czego. Miałam plan i przyznałam się do niego. W czasie rozmowy dowiedziałam się, że z moich wyników krwi wyszła anemia. Jest konieczność podania żelaza. Oczywiście w tabletkach. Bo jakby inaczej. Pani dr jest ugodowa. No może trochę niechętnie.
Zbliża się kolejna noc. Już czuję, że nie zasnę, boję się koszmarów. Leżę, dokucza mi zespół niespokojnych nóg. Inne pacjentki śpią, słychać chrapanie. A ja nie mogę. Zostaje to zauważone, bo jakby inaczej. Przychodzi lekarz dyżurny. Moja Pani dr Kasia, bo akurat ma dyżur. Dostaję dodatkowe leki. Leżę. Mam wrażenie, że moje serce dławi się krwią. W końcu zasypiam. Rano znowu krew. Idę z duszą na ramieniu do dyżurki. Jak tylko poczułam ukłucie od razu zaczęłam odlatywać. A przecież mam tatuaż. Ale to inna historia. Siostra szybko reaguje i nie dochodzi do omdlenia. Wracam do łóżka. Źle się czuję. Już mam dosyć tego szpitala a to dopiero wstęp. Kolejny pomiar ciśnienia. 60/90. Niskie. Znowu niedobrze. Siostra straszy mnie kroplówką. Informuję Panią dr że u mnie niskie ciśnienie to norma.
Leżę na łóżku. I znowu te myśli o śmierci. Przypominam sobie pogrzeb mamy i wyobrażam własny. A w sumie to co się stanie jak odejdę. Nic. Życie będzie się toczyć dalej. Tak bardzo chcę już poczuć ulgę. To wewnętrzne cierpienie jest straszne. Czuję się taka nieważna, taka do niczego, taka pusta. Czuję się taka winna. Spoglądam na moje rany, które już trochę pokryły się bliznami. Rozdrapuję je, by poczuć coś, chociaż fizyczny ból. Leci krew, przykładam chusteczkę higieniczną. Ulga. Chwilowa ale jest. A miałam zgłaszać siostrą jak pojawi się potrzeba okaleczenia. Pani dr zauważa świeże rany: ”Jeśli będzie się Pani okaleczać zaistnieje potrzeba zabezpieczenia Pani” (czytaj – przywiązać pasami do łóżka). Bardzo się tego boję. Mój mąż jak znęcał się nade mną czasami wiązał mnie. Czułam się wtedy strasznie. Dostaję leki na uspokojenie.
Po tygodniu pierwsza rozmowa z Panią psycholog. Ponownie opowiadam jak to się stało, że jestem w szpitalu. Pani psycholog już trochę zna moją historię bo to mój 6 pobyt na tym oddziale. Mówię jej jak się czuję. Beznadziejnie i do niczego. Nie chcę być ciężarem dla córki. Chcę umrzeć. Nic dobrego mnie już w życiu nie spotka. Na nic nie mam siły. Słyszę od Pani psycholog „Smutne jest to co chce Pani zrobić córce”. Chodzi jej o to, że chcę umrzeć. Wzbudza we mnie poczucie winy, chociaż nie to było jej zamiarem. Jak opowiadam o mamie nie mogę powstrzymać łez. Po powrocie na oddział wybucham jeszcze większym płaczem. Czuję się jeszcze bardziej beznadziejnie. Dostaję ataku lęku. Puls 140. Leki na uspokojenie.
Epizod depresji. Taka diagnoza. Depresja jest chorobą, ciężką i często śmiertelną. Depresja boli. Boli i psychicznie i fizycznie. U mnie najczęściej pojawiały się bóle głowy (jakby obręcz), brzucha często z biegunką, bóle ramion, kończyn odczuwane jak ból w kościach, gdzieś głęboko. Niektóre bóle pojawiały się nagle, trzymały jakiś czas i same znikały. Najgorsze były bóle brzucha, niekiedy tak silne, że aż nie można było oddychać. Dla mnie trochę podobne do porodowych.
Siedzę na łóżku szpitalnym już w sali z innymi pacjentkami. Prawie bez ruchu. Patrzę się na swoje stopy. Czuję pustkę. Nie wiem co ze sobą zrobić. Mam książkę, ale nie mogę się skupić na czytaniu. Czuję się winna. Winna wszystkiego co mnie spotkało w życiu. Tylko, czy 8 letnia dziewczynka jest winna tego, że była molestowana? Czuję się winna cierpienia jakie spotkało moją córkę ze strony jej ojca, bo jej nie broniłam. Czuję się winna, że nie mogłam pomóc mojej mamie w chorobie i cierpieniu. Czuję się winna, że jestem taka a nie inna. I to poczucie winy mnie dobija. Znowu wymyślam sposoby na opuszczenie tego świata. Bo ten świat jest zły i już nic mnie dobrego nie spotka. Wybucham płaczem.
Często leżę na wznak i patrzę w sufit. Nic absolutnie mi się nie chce. Dobrze, że nie mam ciężkiej depresji. Pacjentki takie tylko leżą i nawet nie wstają do łazienki. Mają zakładane pampersy. Ja jeszcze mam trochę siły aby iść za potrzebą czy wziąć prysznic. Co prawda prysznic biorę na siedząco, na takim szpitalnym stołku (dziękuję za te stołki). Bo inaczej to mi słabo. Ale jakoś daję radę, chociaż jest ciężko. Po takiej kąpieli dyszę jakbym biegła w maratonie.
Mam częste ataki lęku, szybkie bicie serca, przyspieszony oddech, trzęsące się ręce. Mój stan zgłaszam pielęgniarką, one wzywają lekarza i dostaję tabletkę przeciw lękową. Tych tabletek coraz więcej, a mój stan się nie poprawia. Pani dr po 2 tygodniach zmienia leki. Najtrudniej to ustalić takie leki żebym mogła spać. Po zmianie pogorszenie, znowu okaleczenie, lęki, myśli samobójcze. Nie będę tu opisywać w jaki sposób można sobie zaszkodzić, ale wierzcie mi, umysł potrafi być bardzo kreatywny. Na szczęście jestem w szpitalu.
Pani dr namawia mnie na wzięcie udziału w terapii zajęciowej. Najpierw odmawiam. Ale oni wiedzą, że umiem rysować i malować. W końcu idę na tą terapię. Dostaję kartkę i ołówek i rysuję. Idzie mi to bardzo wolno. Prawie skończyłam. Za moimi plecami pojawia się moja Pani dr zainteresowana rysunkiem. „Co Pani narysowała?” – śmierć. Odpowiadam. „A dlaczego?” – Bo tak mi przyszło do głowy. No nie jest dobrze. Dostaję ponownie tabletkę.
W szpitalu psychiatrycznym to co może wzbudzać strach to inne pacjentki. Nie ma oddzielnych oddziałów dla poszczególnych chorób. Wszyscy wrzuceni do jednego worka. Najspokojniejsze pacjentki to te z depresją jak ja. Pacjentki ze sfizofrenią na początku są agresywne i hałaśliwe, najczęściej są przypinane pasami do łóżka. Najgorsze to są staruszki z otępieniem starczym. Są agresywne i złośliwe. Jedna taka pacjentka rano o 4 potrafiła biegać z gołą dupą po korytarzu i wrzeszczeć „małpy, małpy”. Inna zabierała pacjentkom kubki, robiła siku w nie i zanosiła siostrą mocz do badania. Były też alkoholiczki, ale te trzymały się razem i nie szkodziły. Większość pacjentek snuje się po korytarzu w tą i powrotem bez celu.
W takiej placówce są 4 rzeczy pierwszej potrzeby: kawa, cukier, papierosy i zapalniczka. Ciągle jakaś pacjentka przychodziła do mnie pytać się o te rzeczy, których nie miałam. Bo nie piję kawy i nie palę.
Odwiedzała mnie tylko moja 23 letnia córka. Na początku z trudem ukrywała swój ból, rozczarowanie, łzy. Potem było trochę lepiej. Ale po takich odwiedzinach czułam tylko poczucie winy. Nie wspierała mnie. Raczej dołowała. „Mama no kiedy wreszcie wyjdziesz z tego cholernego szpitala?”, „Weź się wreszcie ogarnij.” „No przecież tobie nic nie jest”. „Po co bierzesz te tabletki”. Nawet rozmowa z moją Panią dr nie wiele pomogła. Córka negowała moją chorobę. Ja wiem ona by chciała abym była zdrowa. I znowu czuję się winna.
Po całym miesiącu pobytu na oddziale obserwacyjnym wreszcie zareagowałam na leczenie, nie było nowych okaleczeń i zostałam przeniesiona piętro wyżej na odział dla trochę lżejszych przypadków, albo takich podleczonych. Mogłam już skupić się na czytaniu i zaczęłam trochę malować bardziej pozytywne obrazy. Na tym oddziale jest dużo spokojniej. I w dzień można chodzić w swoich ubraniach. Ale nadal to szpital zamknięty z kamerami. Kraty w oknach.
Moja Pani dr prawie codziennie mnie odwiedza i inne swoje pacjentki. Sprawdza jak się czuję. Jest dużo lepiej ale nadal mam problemy z lękami i ze snem. Wykrywają u mnie chorobę niedokrwienną serca. Konsultacja internisty i zmiana bardzo dla mnie ważnego leku na inny. Lek ten powodował, że się nie trzęsłam. Po odstawieniu tego leku, pojawiły się bardzo silne drżenia rąk i całego ciała. Nie mogłam nad tym zapanować. Puls skakał od 120 do 150. Po trzech dniach tej męczarni oddano mi lek. I objawy ustąpiły. Za to złapałam zakażenie dróg moczowych i oskrzeli na raz. I antybiotyk w tabletce. Musiałam przejść serię kolejnych badań.
Zrobiono mi EEG, wyszło trochę nie halo i zrobiono mi TK z kontrastem (ok). Ale musiałam przeżyć zakładanie wenflonu, brrrr…
Moja depresja ustępowała bardzo wolno. Ale jak nastąpiła poprawa to odczułam to.
Po 3 miesiącach pobytu wreszcie do domu. I budujące słowa mojej Pani dr „Pani Beato następnym razem proszę nie czekać tak długo tylko jak poczuje się Pani źle to proszę się zgłosić. Trafiła Pani w bardzo złym stanie i dlatego leczenie trwało tak długo. Jak się Pani zgłosi to od razu Panią przyjmiemy”. Czy to znaczy, że będzie następny raz? To nie brzmi optymistycznie. Do tego na wypisie mam napisane: wypisana pod opieką córki. Pani dr mnie wypisała bo nastąpiła poprawa i lato. No tak 8 hospitalizacji to nie wróży nic dobrego na przyszłość.
A co z opiniami, że depresja jest całkowicie wyleczalna?