Duszna ciemność
Gdy (można zacząć zdanie od „gdy”?) powoli, bardzo powoli, brodząc w śniegu i błocie, zaczynasz czuć, że COŚ się powoli zmienia, i to na lepsze (o dziwo!), to gdy masz słabszy dzień, wiele rzeczy wali się na nowo. Zaczyna się od złej nocy, gorszych snów, koszmarów, w których rzucasz się pod pociąg albo bierzesz udział w wypadku. Potem ciężko jest Ci się dobudzić, bo w rezultacie okazuje się, że spałeś jakieś… 3-4h. Niezbyt dużo. Potem jest już tylko gorzej. Każdy drobny stres kumuluje się w Twojej głowie tylko po to, by w końcu, gdy czara się przeleje, wybuchnąć z wielką siłą. Wybuchnąć płaczem, szlochem, pochlipywaniem…
Wracają myśli samobójcze, chęć zrobienia sobie krzywdy, bardzo bolesnych i głębokich ran, by znów, ZNÓW poczuć ból fizyczny. Bo przynajmniej wiesz co, gdzie i jak bardzo boli. Dużo prościej zatamować krwawienie na udach czy przedramionach, niż załagodzić ból psychiczny, ból duszy.
I znowu nic nie pomaga. Płacz daje ulgę na chwilę. Czytanie książek, pisanie wierszy, układanie puzzli, rozmowy z najbliższymi pozwalają oderwać swoje myśli na jakiś czas. Wystarczy chwila ciszy czy samotności i zapadasz się w ciemności… Ogarnia Cię mrok. Wszechobecny. Oblepiający. Duszny.
Jednak nie to jest najgorsze. To, co Cię przytłacza najbardziej i najboleśniej, to myśli, że z tego całego syfu, jednak nie da się wyjść… Bo… da się..?