Nawet gwiazdy płaczą z tym, kto płacze w nocy…
Przyszła w sobotę/niedzielę/poniedziałek/wtorek/środę (niepotrzebne skreślić). Nieproszona. Nieoczekiwana. Po paru dobrych dniach. Wróciła, z pełnym impetem wbijając się kopniakami w mój umysł i myśli. Na jak długo tym razem? Może dzień, może tydzień, a może zostanie już na zawsze. Najtrudniejsze jest to, że nigdy nie wiadomo, jak długo pozostanie siedząc mi na ramieniu i szepcząc do ucha te wszystkie bolesne rzeczy: „Nigdy nie wydobrzejesz, jesteś na to za słaba, za kiepska, zbyt beznadziejna, wszyscy Twoi bliscy mają Cię już dość, nie chcą z Tobą przebywać, unikają Cię, bo jesteś żałosnym robakiem, którego trzeba zgnieść” itd. itd. itd…
Karmi ją brak apetytu, problemy ze snem i każde wspomnienie niezbyt fajnej przeszłości. Każdy ból z poprzednich dni nawadnia ją i wspomaga.
Szukasz ukojenia w muzyce, ale jej nie słyszysz. W książce, ale nie rozumiesz co czytasz. W towarzystwie innych, ale szybko i boleśnie uświadamiasz sobie, jak cholernie jesteś samotny…
I tylko ręce, nogi i brzuch, które są ranami, pozwalają Ci zobaczyć, że jeśli one się zabliźnią… to może… Może…
Szukasz ukojenia w płaczu. Łzy zmywają nie tylko makijaż. Istniej. Egzystuj. Oddychaj.
Nawet gwiazdy płaczą z tym, kto płacze w nocy.