Nie pamiętam, kiedy zwariowałam.
Nie pamiętam, kiedy dokładnie zwariowałam. Granica pomiędzy melancholijnym usposobieniem a Panią D. jest dość płynna. Wszystko rozbija się o czas trwania i natężenie negatywnych myśli. Wiem tylko tyle, że granicę własnego szaleństwa przekroczyłam 1,5 roku temu.
To trochę tak, jakbyś się opuszczał na linie w przepaść. Na początku nie czujesz, jak nisko już jesteś, ale pewnego dnia, w przypływie jakiegoś olśnienia, spoglądasz w górę i widzisz tych wszystkich ludzi, którzy kiedyś mieli znaczenie. Oni oddychają, a Ty, spadając coraz szybciej, tracisz możliwość nabrania pełnego oddechu. No i ta urwana lina. Tak urwana, nie rozciągliwa. Pogrążasz się coraz bardziej, a im bliżej dna, tym bardziej odczuwasz, jak cholernie cieszysz się ze śmiertelnego upadku, bo w końcu przestaniesz się męczyć.
Najgorsze i zarazem najlepsze (chociaż nie potrafisz tego do końca pojąć) jest to, że ktoś tę linę trzyma. Udało mu się ją chwycić w ostatnim momencie i próbuje Cię wyciągnąć z tego gówna, w którym się zanurzasz.
Ja tę linę odcinałam i odcinam nadal, bo nie potrafię wziąć na siebie odpowiedzialności za kogoś, komu na mnie zależy. Im mniej osób, które się troszczą, tym mniej łez w oczach, które patrzą na mój upadek. Czy bolesny? Bardzo, ale nie wiem dla kogo bardziej.
Moje otępienie czasem jest zbawieniem. Nie czuć. Nie myśleć. Nie przejmować się. Nie płakać. Nie śmiać się. Nie przeżywać. Nie… Nie… Nie…
Trochę taka anhedonia. Najchętniej zanegowałabym też swoje istnienie. Niestety, jeszcze nie mogę tego zrobić…
Mój umysł odmówił mi posłuszeństwa 1,5 roku temu. I odmawia nadal. Każdego dnia. Każdej minuty. 1440 minut każdej cholernej doby muszę z nim walczyć. Próbowaliście kiedyś pokonać własny umysł? Udało się?